22 sierpnia, 2012

Rozdział 5

***LOUIS***

Po skończonym dyżurze chciałem iść go Harrego i sprawdzić jak poszedł pierwszy dzień rehabilitacji. Mam też niespodziankę. Dwa tygodnie temu złożyłem papiery adopcyjne, wczoraj była rozprawa. Udało się! Zostałem jego prawnym opiekunem. Mam nadzieję, że się ucieszy gdy powiem mu wszystko. Gdy winda się otworzyłam szybkim krokiem ruszyłem w stronę pokoju mojego pacjenta. To co tam zastałem mnie zdziwiło. Puste łóżko. Jeszcze nie wrócił z rehabilitacji? Sprawdzę u Suzy. Po tym rozmyślaniu znowu wszedłem do windy. Pojechałem na odział fizjoterapii. Szukałem gabinetu rehabilitantki Loczka. Gdy już znalazłem odpowiednie drzwi, zapukałem. Usłyszałem ciche 'proszę' i przekroczyłem próg tego małego pomieszczenia, zauważyłem Suzy siedzącą na krześle z rękami w dłoniach. Płakała. W tym momencie poczułem wielką gulę w gardle. Zapytałem co się stało. Choć już się domyślałem.
-Podczas ćwiczeń, Harry zemdlał. Zabrali go na badania i... i okazało się, że miał niewykryty uraz czaszki..-mówiła przez łzy.
-To moja wina, gdyby nie...
-Przestań! Nie możemy się obwiniać! Gdzie on teraz jest? -przerwałem jej i zapytałem o miejsce pobytu Hazzy.
-Na bloku operacyjnym, operuje go... -Nie zdążyła skończyć, bo wyszedłem. Musiałem czym prędzej zobaczyć mojego przyjaciela. Biegłem, czułem jak bezwiednie po policzku płynie mi łza. Nie chciałem płakać. Gdy już dotarłem pod salę operacyjną i próbowałem wejść, jakaś pielęgniarka powiedziała, ze bez zgody nie wejdę. Postanowiłem zadzwonić do Danielle i powiedzieć jej wszystko. Zmartwiła się i zadeklarowała przyjazd. Zaproponowała też, żebym załatwił sobie zgodę na wejście. Tak też zrobiłem. Pobiegłem do ordynatora, wytłumaczyłem mu, że to jest mój pacjent od początku i chcę pomóc lekarzowi operującemu go. Mogę nawet asystować. O dziwo zgodził się. Był bardzo wyrozumiałym i dobrym człowiekiem. Również starym i mądrym, więc ja na sali się przydam skoro pozwolił mi wejść. Szybko przebrałem się w strój do operacji, potem poszedłem się dokładnie umyć środkiem antybakteryjnym. Założyłem rękawiczki i wszedłem na blok. Mój Hazza miał rekonstrukcję fragmentu czaszki. Jego głowa była unieruchomiona, za nim stał lekarz z narzędziami. Spojrzałem na jednego z asystujących, miał podawać narzędzia. Był praktykantem, bardzo trzęsły mu się ręce. Bał się swojej pierwszej asysty. Grzecznie spytałem, czy mogę go zastąpić. Zgodził się i odszedł trochę dalej. Przez następne pół godziny podawałem różne akcesoria operacyjne z tacy. Zabieg szedł pomyślnie, bez komplikacji. W pewnym momencie na monitorze rejestrującym prace serca kreski zaczęły robić się coraz mniejsze. Lekarz koordynujący krzyknął, że trzeba zamykać bo nie przeżyje. BO NIE PRZEŻYJE! Bo nie przeżyje. Te słowa odbijały się echem w mojej głowie doprowadzając mnie do szaleństwa. Miałem podać nitkę co szycia, widziałem jak tętno spada, coraz szybciej. W końcu lekarz skończył, lecz tętno wciąż spadało. Poprosił o defibrylator. Odsunąłem się od Hazzy, nie mogłem uwierzyć w to co się dzieje. Mój Hazza umierał. Widziałem jak jego ciało podskakuje po każdej dawce prądu elektrycznego. Nie mogłem na to patrzeć. Jego serce przestało bić. Zacząłem modlić, się by jeszcze udało im się go uratować. Nagle, po większej dawce energii, na ekranie znów pojawiły się kreski. Doktor powiedział 'dobra robota' po czym wyszedł. Pacjent został przetransportowany na OIOM. Znowu. Znowu cudem przeżył. Czułem, jakbym zrobił jeden krok do przodu, a potem dwa w tył. Nie wiadomo kiedy Harry się obudzi. Teraz to już nie kwestia kiedy przestaną działać środki usypiające. On zapadł w śpiączkę. Zawsze w takim momencie mówi się rodzinie 'Może obudzi się juro, może za tydzień lub dwa, za rok a może nigdy'.
Siedziałem przy jego łóżku płacząc, gdy nagle do pokoju wbiegła Danielle. Oboje bardzo polubiliśmy tego dzieciaka. Już nie traktowaliśmy go jak pacjenta lecz jak kogoś z rodziny. Gdy dziewczyna zobaczyła, że płaczę podeszła i mnie przytuliła mówiąc 'ciiii, wszystko będzie dobrze'. Nie uspokoiło mnie to zbytnio. Sama też była smutna i zmartwiona. Zaproponowała, żebyśmy wyszli. Powiedziała, że spacer dobrze mi zrobi. Miała rację, świeże powietrze działa kojąco na wszelkie zmartwienia. Opowiedziałem jej o stanie Loczka, o tym że go adoptowałem i chciałem powiedzieć coś jeszcze. Coś, czego od kilku minut jestem całkowicie pewien.
-Dan, muszę Ci coś wyznać. Obiecaj, że nikomu nie powiesz.
-Oczywiście, wiesz, że możesz mi ufać. O co chodzi Lou? -odpowiedziała spokojem.
-Chodzi o to, że... kiedy Hazza był na sali i mógł umrzeć, ja.... ja zrozumiałem, że go kocham. Ale nie jak brata, tak bardziej. -wziąłem głęboki wdech i udało mi się to powiedzieć.
-Och Lou, nikomu nie powiem. Mam tylko jedno pytanie. Jesteś gejem? -zapytała jakby nigdy nic.
-Nie, jestem bi. Czemu zareagowałaś tak spokojnie? Ja powiedziałem Ci najważniejszą rzecz w moim życiu, a ty reagujesz jakbym Ci powiedział, że po pracy kupię sobie tabliczkę czekolady.
-Jestem tolerancyjna, a w dodatku ty jesteś moim przyjacielem. Nie mogłabym Cię zostawić samego, tylko dlatego, że czujesz coś do człowieka tej samej płci.
Spacerowaliśmy tak jeszcze jakiś czas. Dziewczyna zaproponowała, żebym pojechał do domu Hazzy i wziął jego rzeczy do mojego mieszkania. W końcu gdy się obudzi będzie mieszkać u mnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz